Krytycy nie wierzyli, fani żyli nadzieją. I jedni i drudzy przy okazji premiery nowej płyty Eminema na pewno nie będą ustawać w dyskusji nad formą rapera. Przede wszystkim: czy warto było czekać pięć lat na jego kolejny album? Moja odpowiedź: bez wątpienia.
Eminem powrócił w wielkim stylu. Z dojrzałym i ciekawym lirycznie materiałem. "Relapse" już teraz stanowi w jego dyskografii ważną pozycję. Czas pokaże, czy nie najważniejszą. Wszystko za sprawą mocnego, a przy tym bardzo osobistego przekazu. Płyta jest nie tyle nawet powrotem Eminema na scenę, co przede wszystkim do życia. W trakcie pięciu lat, jakie minęły od wydania jego poprzedniego krążka, Em stąpał po grząskim gruncie. Miał poważne problemy z nadużywaniem leków i alkoholu, popadł w depresję po śmierci swojego przyjaciela, w pewnym momencie niemal zapadł się pod ziemię. Wielu było przekonanych, że nie uda mu się po tym wszystkim podnieść. Jak się dzisiaj okazało, minęli się z prawdą. Eminem przygotował album, obok którego trudno przejść obojętnie. To, co go wyróżnia na tle dotychczasowych wydawnictw rapera to silny ładunek szczerych, emocjonalnych tekstów – na "Relapse" dzieli się ze słuchaczami swoimi ciężkimi doświadczeniami z kilku ostatnich lat, rozlicza się z samym sobą, jakby próbując oczyścić swoje życie z demonów przeszłości. Teksty nacechowane wspomnieniami i wywlekaniem egzystencjalnych brudów zdecydowanie zdominowały całą płytę. Ale mimo to, nie straciła ona rozrywkowego – jak to w przypadku Eminema – wymiaru. Fakt, że wywleka brudy i niemal zaprasza nas na jedną z sesji ze swoim psychoterapeutą, wcale nie oznacza, że mamy do czynienia z albumem ciężkim w odbiorze. Bądźcie o to spokojni. Eminem bawi się słowem ze znanym sobie powodzeniem, pomiędzy opowieści znad narkotykowej przepaści wplatając zabawne historyjki o gwiazdach show-biznesu (flagowym tego przykładem jest singlowy kawałek "We Made You"). Jest jak zwykle w swoich rymach ostry i nieprzeciętny. Znakomite flow i talent do pisania przebojowych, chwytliwych numerów to jego silne strony, z których doskonale wie, jak zrobić użytek. I tylko szkoda, że jego formie nie dorównuje główny producent materiału – Dr. Dre. Gdyby pozbawić krążka wokali, mielibyśmy do czynienia z muzycznie przewidywalną produkcją, w której nie ma za grosz oryginalności. Dre oparł swoje podkłady na sprawdzonych już wcześniej patentach, nie robiąc niczego, co mogłoby zaskoczyć słuchacza. Muzyka jest tu tylko jednak dodatkiem, bo "Relapse" to spektakl jednego aktora - rapera, który wciąż ma wiele do powiedzenia. Nastawcie uszy.poniedziałek, 18 maja 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz